DOMAGALAsieITSELF. Część IV.

RYTUAŁ, reż. Pooyesh Frozandech, IRAN

RYTUAŁ, reż. Pooyesh Frozandech, IRAN

RYTUAŁ, reż. Pooyesh Frozandech, IRAN

Spektakl z Uniwersytetu Soore w Teheranie opiera się na adaptacji starej ludowej opowieści zatytułowanej „Cierpliwy kamień”. Ma ona strukturę szkatułkową, a jej bohaterką jest młoda dziewczyna, której śni się, że chce poślubić mężczyznę. We śnie wyrusza na pustynię, gdzie niespodziewanie natrafia na tajemniczy pałac. W środku znajduje zmarłego mężczyznę z siedmioma wbitymi w ciało igłami oraz książkę zawierającą siedem opowieści. Jej zadaniem jest czytanie każdej nocy jednej historii oraz wyjmowanie z ciała mężczyzny jednej igły. Po wykonaniu zadania czeka ją nagroda: mężczyzna zmartwychwstanie i się z nią ożeni. Jednak czwartej nocy przybywa do zamku Cyganka, która zdobywa zaufanie dziewczyny i zostaje jej służącą. Ostatniej nocy służąca zdradza swoją panią, wyjmując z ciała mężczyzny ostatnią igłę i zgarniając nagrodę.

Reżyser spektaklu, Pooyesh Frozandeh postanowił opowiedzieć tę historię za pomocą – mającej bardzo długą tradycję i powszechnej w jego kulturze -„żeńskiej niewinnej gry”, w którą kobiety mogą grać, gdy w pobliżu nie ma żadnego mężczyzny. Mogą wtedy śpiewać, tańczyć czy wreszcie opowiadać historie. Konkretnie – siedem historii.

Tak więc na scenie mamy sześć aktorek, które „przy jednej żarówce”, w czarnych kostiumach, za pomocą kilku kawałków czarnej tkaniny wyczarowują jedno z najpiękniejszych widowisk, jakie ostatnio widziałem. Spektakl zaczyna się w ciemności. Nagle zapala się światło, a z leżącej pokotem, przykrytej czarną tkaniną mieszaniny ciał wyłaniają się dwie gołe nogi i machają do nas radośnie. To prolog spektaklu. Ironiczny i zaczepny, jakby aktorki chciały nam powiedzieć – „wiemy, co myślicie o nas, naszej kulturze i tradycji, ale uwaga, ona wcale nie jest martwa i ponura, żyje, ma się dobrze i właśnie macha do was naszymi nogami!”. Ten ton dystansu i ironii zdominuje irańskie przedstawienie i będzie jednym ze źródeł napięcia, które ciągle będzie rodzić się na styku brutalnych i okrutnych historii, „czytanych” nam przez bohaterkę i formy, w jakiej odgrywać je będą uczestniczki „niewinnej gry”. Skutkiem ubocznym tej konwencji jest status głównej bohaterki powieści, który przysługuje zarówno dziewczynie z opowieści, jak i aktorkom. Nie da się rozróżnić, kiedy ma ona jedną twarz, a kiedy sześć. Zresztą twarz, jedyna (oprócz stóp) odkryta część ciała aktorek, jest ich głównym narzędziem pracy. Wszystkie zadania, jakie narzuca im dość intensywna ruchowa forma spektaklu, muszą znaleźć swoje zwierciadło i ostateczny wyraz w mimice i spojrzeniu. Twarz aktorki staje się centralnym miejscem tego teatralnego kosmosu, czy raczej teatralnej „czarnej dziury”, z tym tylko zastrzeżeniem, że w tej “dziurze” nic tu nie ma prawa zginąć. Młode aktorki – należą im się tu słowa najwyższego uznania – prowadzą swoją teatralną opowieść z niezwykłą precyzją i żelazną konsekwencją. Nie ma tu żadnej zbędnej miny, spojrzenia czy gestu. Wszystko w punkt.

W mini-programie przeczytałem, że „Rytuał” to spektakl „o dziewczynie, która śni, że chciałaby wreszcie zostać bohaterką opowieści i wszystko idzie tak, jak w „Cierpliwym kamieniu”, tylko Cyganka jest kimś innym i nie chce grać swojej roli”. Zgadza się. O tym jest to przedstawienie, a sen znakomitych młodych aktorek, Rashin Didandeh, Sahar Keshtkar, Bita Mehizadeh Sarabi, Nasim Naserzare, Laleh Noureddinmousa oraz Negin Zamani właśnie się spełnił. Stały się bohaterkami przynajmniej dwóch opowieści. Tej scenicznej i tej, która właśnie dobiegła końca…

OSZALEĆ Z MIŁOŚCI, reż. Shaun Peknik, Lee Strasberg Actors Studio, USA

Cóż można napisać o spektaklu Lee Strasberg Actors Studio, jednej z najbardziej znanych i najlepszych szkół na świecie? Że dobry, że precyzyjny, że świetnie skonstruowany, perfekcyjnie zagrany? Z pewnością. Aczkolwiek wczorajsza sceniczna adaptacja sztuki Sama Sheparda mogła pozostawić pewien niedosyt. A to za sprawą klasycznej amerykańskiej formy teatru, opartej na strasbergowskiej Metodzie. Nic złego zresztą w niej nie ma. Problem polega tylko na tym, że w Polsce jest już ona niezwykle rzadko spotykana. Bo teatr europejski, a zwłaszcza polski, odchodzi już od tej opartej na skrajnym „naśladowaniu natury” konwencji hipernaturalizmu. Stąd nie zdziwię się, gdy jakiś widz uzna ten niezwykle precyzyjnie i wiernie odtworzony – zarówno w przestrzeni, jak i perspektywie czasowej – kawałek świata za zbyt celebrowany, a co za tym idzie – nużący. To już kwestia gustu. W swojej kategorii spektakl ten spełnia wszelkie oczekiwania – hipernaturalizm miejscami transponuje się w symbolizm (sceny z ojcem), świetnie wypadają słynne strasbergowskie „private moments” postaci, aktorzy, nawet za cenę utraty sympatii nie wychodzą z głęboko przeżywanej na scenie roli – słowem „Oszaleć z miłości” to modelowy przykład teatru, przygotowanego Metodą. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Moje zdanie w tej kwestii od dawna jest już niezmienne: Metoda Strasberga współcześnie dużo lepiej sprawdza się w kinie, gdyż użycie jej w pracy nad rolą znacznie wzmacnia indywidualizm aktora. Przynosi to świetne efekty w nielinearnie odgrywanej roli filmowej, budując solidną bazę do pracy na planie. W teatrze, tak silnie zindywidualizowana rola może rozsadzić świat, o którego jedność aktor wespół z innymi artystami, na równych prawach powinien przecież walczyć. Nam, widzom, pozostaje zatem decyzja: czy wierzymy w szaleństwo, czy w Metodę…