Wszystko o twojej matce – spektakl Borczucha i Zarzeckiego w Łaźni Nowej

– Czuję się jak idiotka (…) Jak postać w sztuce, która z czymś wyskakuje
i wszyscy się od niej odwracają, ponieważ wiedzą coś, czego ona nie wie…
– Już nie grają takich sztuk. Dziś nikt nic nie wie. (…)

Alice Munro „Milczenie”

b889bcac98c6378c47408bffa6f821ae

Znakomity film Pedro Almodovara „Wszystko o mojej matce” jest hołdem złożonym kobietom, w tym matce reżysera. Hiszpański reżyser tworzy nostalgiczną opowieść o kobietach, zmagających się ze sobą, swoim macierzyństwem, utratą dziecka, byciem w związku z inną kobietą – słowem: z życiem. Na plan pierwszy tego polifonicznego, rozpisanego na sześć głosów utworu, wysuwa się Manuela – matka, która traci swoje dziecko, aby w przewrotny sposób je odzyskać. Narratorem tej opowieści jest jej nieżyjący syn. Almodovar z aktorką Cecilią Roth tworzą głęboki, złożony portret kobiety, dla której macierzyństwo jest początkiem, celem i życiową drogą. Matka z filmu Almodovara, rozpięta między Williamsowską Stellą z „Tramwaju zwanego pożądaniem” a Matką z „Krwawych godów” Lorci, staje się zwierciadłem, w którym przeglądają się: jej syn – narrator, Almodovar jako syn/reżyser oraz my sami: synowie i córki, a zarazem widzowie. Zwierciadłem, które kieruje naszą uwagę w stronę naszej osobistej, prywatnej relacji z matką. Dzięki uniwersalności tej historii my, widzowie, dostajemy możliwość pełnego jej przeżycia, zakorzenionego głęboko w stuprocentowej identyfikacji z bohaterami. W ten sposób Almodovar konstruuje od nowa w swoim filmie mit matki, który może stać się dla nas źródłem katharsis poprzez pełne w nim uczestnictwo i zanurzenie.

W kontekście spektaklu Michała Borczucha o tym samym, co film Almodovara tytule, należy wspomnieć, że konstrukcja almodovarowskiego mitu matki odbywa się za pomocą całkowicie fikcyjnej historii, wykorzystującej wprawdzie fragmenty rzeczywistości czy wybitnej literatury, ale tylko jako inspiracji czy cytatu. Michał Borczuch z Krzysztofem Zarzeckim postanowili opowiedzieć o swoich matkach za pomocą ich historii prawdziwych, do tego – odwrotnie niż w filmie Almodovara – z perspektywy żyjących synów, opowiadających o nieżyjących matkach. To odwrócenie – świadomie czy nie – sprawia, że spektakl w Łaźni Nowej tak naprawdę opowiada o nich samych: o twórcach i synach, którzy, chcąc oddać hołd swoim matkom, próbują zrobić o nich spektakl. Pozornie prosta dla reżysera i aktora rzecz, nagle z jakichś powodów zaczyna się niesamowicie komplikować, zarówno z powodu emocji własnych, jak i emocji tych, którzy ten spektakl tworzą. Na horyzoncie majaczy też problem emocji potencjalnych widzów. W rezultacie na scenie Łaźni Nowej widzimy nie tyle spektakl o matkach Borczucha i Zarzeckiego, ile teatralny zapis luźnych fragmentów, „wyrwanych” z dziennika pracy nad takim spektaklem, podzielony do tego na dwie części – pierwsza poświęcona jest Zofii Borczuch, druga – Krystynie Zarzeckiej. Ten „zapis” oglądamy niejako od tyłu – najpierw widzimy kilka fabularnych scenek z życia Zofii Borczuchowej, po czym w drugiej części spektaklu oglądamy jak Krzysztof Zarzecki, jako reżyser, próbuje wraz z aktorkami zrobić spektakl o swojej matce. Co ciekawe, w pierwszej części Borczuch reżyser występuje na scenie w roli aktora, w drugiej zaś aktor Zarzecki gra rolę reżysera przedstawienia. Zabieg to o tyle ciekawy, iż – poza łączeniem obu części spektaklu – zwraca uwagę na to, że gdy robimy spektakl o własnym życiu, to w naturalny sposób jesteśmy zarówno jego twórcami, jak i tworzywem.

Mamy zatem fragmenty spektaklu – w przeciwieństwie do Almodovara – o konkretnej matce, po czym widzimy, jak taki spektakl się buduje. W pierwszej części życie matki jest muzycznym improwizowanym tematem, zagranym przez instrumenty/aktorki pięknie i precyzyjnie na tyle, na ile to możliwe, w drugiej – partyturą, która czeka, aż reżyser, niczym muzyk nastroi je (aktorki) wszystkie, żeby nie fałszowały i mogły wydać z siebie czysty ton. Obraz, jaki powoli wyłania się z owego zapisu, jest coraz bardziej smutny i przygnębiający. Już samo stworzenie takiego spektaklu przysparza niesamowicie wiele problemów. Jak na przykład wytłumaczyć aktorkom, kim była i jaka była matka, gdy samemu się tego nie wie, bo z powodu silnie emocjonalnych z nią relacji, nie jesteśmy w stanie zobaczyć jej obiektywnie. A przecież wydaje się, że Borczuch i Zarzecki, w opozycji do Almodovara i w zgodzie ze swoim synowskim przekonaniem, chcą mit matki zdekonstruować, subiektywnie go ukonkretnić i dzięki temu zrobić spektakl uczciwy i szczery. Pytanie: wobec kogo? Na pewno wobec siebie. I to im się udaje – może dlatego, że ich przedstawienie jest opowieścią o zmaganiach się z problemami. Pierwszy pojawia się już z aktorkami. Z jednej strony czują się one w obowiązku, choćby z litości wobec syna, który stracił matkę – zrobić wszystko jak najlepiej. Z drugiej zaś, mając świadomość trudności materiału – wszak w takim przypadku nie ma się za czym ukryć – nie chcą się takiego zadania podjąć, bądź uciekają w… Almodovara. Hiszpański reżyser jest tu symbolem sentymentalnego, kolorowego filtra, za którym można ukryć szarą, nieciekawą, nieatrakcyjną, a przy tym nieprzyjemnie skomplikowaną i trudną rzeczywistość. Do tego na przykład aktorka Huma (Halina Rasiakówna), gdy staje się na scenie „Krystyną”, z góry skazana jest na porażkę, bo nie może przejść pozytywnej konfrontacji z prawdziwą postacią Krystyny Zarzeckiej, a właściwie z jej wyidealizowanym obrazem w głowie jej syna. Wyłania się zatem kolejna trudność: problem identyfikacji. Aktorka przecież także ma (lub miała) matkę i musi, tworząc jakąkolwiek rolę, przepuścić ją przez siebie, w tym przypadku przez własną relację z matką. Zatem bardzo istotne pytanie, dlaczego aktorki Zarzeckiego nie chcą grać jego matki, dlaczego pragną uciec od tej roli, może być tu kluczowe! Trudność techniczna to jedno, drugim powodem wydaje się tu kwestia wewnętrznej identyfikacji z bohaterką. Borczuch z Zarzeckim – poprzez swoisty fabularno-konstrukcyjny, teatralny „hiperrealizm” – odmitologizowali postać matki, nadając jej rysy konkretnych, choć żyjących obecnie tylko w ich pamięci, dwóch różnych kobiet. Tym samym pozbawili tę rolę wspólnej płaszczyzny emocjonalnej, na której spotkać się mogły wszystkie elementy teatralnej układanki: ich własne matki jako bohaterki spektaklu, oni sami jako jego twórcy oraz aktorki, które miały odgrywać role obu matek. Można powiedzieć, iż obaj – jako synowie i twórcy – dokonali swoistego zawłaszczenia swoich własnych matek. Paradoksalnie po to, by móc się ich historiami podzielić. Wydaje się, że chcąc obnażyć strategię twórczą Almodovara – opakowywanie szarego i strasznego życia w kolorowe i błyszczące papierki – Borczuch i Zarzecki odkryli dramat i niemożność robienia „gołej” sztuki. Bardzo to w tym spektaklu poruszające.

A czy my, widzowie, możemy odnaleźć się w propozycji Borczucha i Zarzeckiego? Jak na nas działa owo „programowe odmitologizowanie matki”? Mogę mówić tylko we własnym imieniu, zwłaszcza że każdy z nas w tej sprawie będzie miał inne doświadczenia, w zależności od swoich prywatnych relacji z matką. Dla porządku muszę dodać, że jestem widzem, którego prywatne losy są bardzo podobne do losów Borczucha i Zarzeckiego. Przyszedłem z konkretnym nastawieniem: chciałem odnaleźć się w tej narracji, znaleźć wspólnotę z twórcami, przeżyć katharsis. Nic takiego jednak się nie stało. Zdałem sobie za to sprawę, że doświadczenia innych interesują mnie o tyle, o ile potrafię poczuć z nimi wspólnotę. Tu – jak mniemam programowo – ta wspólnota została mi odebrana. W związku z tym podczas przedstawienia nie poczułem nic, ale po kilku dniach, nie mogąc tego spektaklu wyrzucić z głowy, zdałem sobie sprawę, że bardzo poruszył mnie właśnie ową bezradnością, tą swoją „porażką”. Stało się tak dlatego, że „Wszystko o mojej matce” – poprzez swoją pokorę, uczciwość i szczerość w przyznaniu się do klęski – jest przedstawieniem poruszającym i pięknym. Paradoksalnie Borczuch i Zarzecki w swoim spekatklu-rozpoznaniu – stają w obliczu mitycznej prawdy, która dawno już była wiadoma – ludzie potrzebują złudzeń, aby móc przełknąć rzeczywistość i śmierć. Borczuch i Zarzecki w przejmujący sposób na nowo to odkryli a my byliśmy tego świadkami – podobnie jak oni błądzącymi po własnych ścieżkach pamięci i niewiedzy.

Aktorstwo spektaklu zachwyca. Wspaniała Iwona Budner, w cudownym almodovarowskim anturażu; Halina Rasiakówna, skoncentrowana, wyciszona, poruszająca milczeniem oraz pełnymi szczerego zwątpienia oczami; neurotyczna rola Moniki Niemczyk, bodaj najbardziej przypominająca niewiarygodną kreacją Marisy Paredes. Pozostałe aktorki (Dominika Biernat, Ewelina Żak, Marta Ojrzyńska) – każda godna wspomnienia. I wreszcie Krzysztof Zarzecki: twórca i tworzywo, świadomy reżyser i zagubione dziecko, poszukujące matki. Rola trudna i piękna.

Borczuch zrobił przedstawienie szczere, prawdziwe i głębokie. Trudno tu mówić wrażeniach, gdyż w przypadku tak osobistego tematu, ilu widzów – tyle odmiennych, indywidualnych wrażeń. Pozostaje mi tylko zaprosić Państwa do Łaźni Nowej. Gdy wypowiada się na głos tytuł filmu i spektaklu, „Wszystko o mojej matce”, nie sposób nie mówić o swej własnej matce, bo z matką jest jak z prawdą: każdy ma swoją. I każdy się z nią na spektaklu Borczucha musi spotkać. A spotkać się z mamą zawsze warto!