Męczeństwo i śmierć “Wiśniowego Sadu” przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Jekaterinburgu pod kierownictwem pana Kolady

zdj. materiały prasowe

W scenie powitania Raniewskiej w Wiśniowym sadzie Kolady, po lewej stronie od wejścia znajduje się płot, zrobiony z rzeźbionych nóg od stołu. Wyrastają z niego nagie gałęzie, na których stopniowo pojawiają się „kwiaty” w postaci plastikowych kubków do alkoholu. Za tym oryginalnym płotem zgromadzili się wszyscy mieszkańcy majątku i czekają na przedstawienie, które za chwilę się rozpocznie. Główną bohaterką przedstawienia jest ich dobrodziejka, właścicielka majątku, światowa dama, opromieniona dodatkowo zapachem Paryża, z którego właśnie powraca. Wraca do swojego „teatru”. Raniewska dobrze wie, jaką rolę ma odegrać i gra ją zachwycająco. Głośno zawodzi, obchodzi wszystkie miejsca, wita się ze sprzętami – niczym pop, który przyjechał z pielgrzymką w święte miejsce. Nie zapomina też o wiernej publiczności. Wybiera z tłumu kilka osób, poufale je zauważa, wiedząc jak ważny jest kontakt z odbiorcą. Gra swoją rolę z pełną świadomością przez większą część przedstawienia. Gra, gdy recytuje wyuczony i wyreżyserowany przez Gajewa monolog o życiu w Paryżu, gra, gdy prosi Pietię o to, żeby ją pożałował, gra w końcu w finale, gdy bawi się przy dźwiękach muzyki, czekając na wieści o sprzedaży majątku. Jej kostiumy są olśniewające. Kolorowe, świecące, pełne przepychu, wielowarstwowe. “Aktorzy drugoplanowi”, którzy jej w tym teatrze towarzyszą, tak jak Jasza czy Ania, są skrojeni odpowiednio do jej przedstawienia, do jej teatru.

Grałaby pewnie tę rolę w nieskończoność, ale dogania ją życie, przypominając, że żaden teatr nie wytrzyma z nim konfrontacji. Najpierw pierwszy cios – w szafie ubranko ukochanego synka Griszy, który utonął przed siedmiu laty w rzece, ze śmiercią którego nigdy się nie pogodziła. Efektem tego jest chorobliwa skłonność do alkoholu. Potem cios większy – podczas przedstawienia, jeden z jej widzów, Łopachin wstaje i informuje ją, że jej teatr zostanie sprzedany. Początkowo tego nie słyszy, nie chce słyszeć, gra dalej, dopiero huk przewracającego się płotu – czwartej ściany jej teatru – zmusi ją do przerwania przedstawienia. Dotrze wreszcie do niej, że koniec jej teatru jest nieubłagany i bliski. W II akcie dramatu Czechowa słychać nagle niepokojący dźwięk pękniętej struny, u Kolady w tym momencie otwierają się drzwi – a w nich widzimy motłoch, który wrzeszczy i podskakuje. Ten obraz przeraża Raniewską, to krzyk nowego “teatru”, to krzyk przyszłości w ogóle. Przyszłości, w której nie ma miejsca dla takich ludzi, jak ona.

Bohaterowie jej teatru od początku przedstawienia malują sobie na białych spodniach czarne kreski. Zabieg ten początkowo konotujący skojarzenia z brzozą, ujawnia swą prawdziwą funkcję w końcu części pierwszej spektaklu, gdy mieszkańcy majątku malują takie same kreski na drewnianych nogach od stołu, po czym zastawiają nimi całą scenę. Przy dźwiękach niesamowitego motywu muzycznego na scenie zjawia się nam „wiśniowy sad” w pełnej krasie. Mimo wydanego wyroku stoi i poraża pięknością. Scena ta była jedną z najpiękniejszych, jakie widziałem w życiu. Piszę to bez zbędnej fanfaronady.

Wielki reżyser Kolada nie zatrzymuje się jednak na tym obrazie, ale idzie w okrucieństwie wobec swojego widza dalej – w finale II części każe nam na wyrąbywanie owego sadu patrzeć. Łopachin, nowy jego pan, nowy właściciel „teatru”, przychodzi z siekierą i na oczach Raniewskiej oraz „jej widzów” zaczyna swoje przedstawienie. „Jej widzowie” stoją w ciszy ze spuszczonymi głowami. Raniewska nie wytrzymuje w końcu „przedstawienia” i postanawia wyjść. Mając jednak świadomość, że to też teatr, podchodzi do Łopachina, całuje go w głowę i wychodzi, żeby zamknąć się w szafie z kostiumikiem Griszy. Historia lubi się powtarzać. Raniewska jeszcze raz będzie musiała zmierzyć się z utratą. Dopełnieniem tej sceny jest ta sama, co w finale I części, gorzko brzmiąca muzyka, rytm wybijany przez Anię uderzeniami pięści w drzwi szafy oraz jej rozdzierający krzyk – mamo, mamo! Nigdy w życiu nie zapomnę tej sceny. Brak słów, które mogą opisać emocje… Ostatnio w Polsce tak mną wstrząsnęła scena pudrowania się przez Konradową w Kalkwerku Lupy. To było 18 lat temu.

W ostatniej scenie widzimy Raniewską bez kostiumu. Żyje, a jakże. Wszak jutro nie umiera nigdy. Parafrazując Edytę Geppert – “To nie koniec świata, to tylko koniec wieku”. W końcu zawsze jeszcze może wrócić na gościnne występy do Paryża. Budynek jej „teatru” zostanie zamknięty na głucho. Na wiosnę czeka go gruntowny remont. Zapomniany „garderobiany” Firs zostaje sam, martwiąc się, że Gajew znowu się nieodpowiednio ubrał. Jak stary pies bierze łańcuch w swoje ręce i rusza naprzód. Czy odejdzie tylko na długość łańcucha, do granicy swojego świata, czy może rzuci się w przepaść, o czym mógłby świadczyć szybko umykający ze sceny łańcuch? Pytanie to pozostaje otwarte. W epilogu spektaklu pojawia się jaszczurka, żeby pobuszować po opustoszałym całkowicie majątku.

Postać Raniewskiej jest Koladzie potrzebna, żeby powiedzieć coś ważnego również o swoim teatrze. O naszym teatrze – w końcu jesteśmy jego widzami. Refrenem przedstawienia są sceny, w których aktorzy zdejmują elementy kostiumów i chodząc bez celu po scenie, zagubieni recytują najsłynniejsze kwestie z innych sztuk Czechowa. Trzeba nam żyć, pracujemy pracujemy, nosimy żałobę po swoim życiu, jedziemy do Moskwy – zdaje się nam mówić Kolada – tylko czy to aby nie ślepa droga? Gramy główną rolę w swoim przedstawieniu, robimy swoją życiową sztukę, nie mając świadomości, że każdy z nas ma już wymalowane na spodniach czarne kreski. Taki jest świat. Nasz widz, “Łopachin”, już liczy pieniądze żeby nas sprzedać i zrobić kolejny interes naszym kosztem, a my? Jako inni widzowie stoimy z opuszczoną głową. A jako artyści? Czy wolno nam zamknąć się w szafie z reliktami umarłej przeszłości?

Przedstawienie Kolady jest jednym z najlepszych przedstawień czechowowskich jakie widziałem. Dopracowane w każdym szczególe, konsekwentne, płynące wspaniałymi rytmami. Praca na symbolu, metaforze, mosty między symbolami świadczą o nieprzeciętnej i wyjątkowej wyobraźni reżysera. Wiem, że same pochwały brzmią egzaltowanie, ale co zrobić, gdy w potoku „bylejakości” i powierzchowności współczesnej kultury ogląda się arcydzieło? Powiedzieć, że aktorzy grają wspaniale, to mało. Poza Wasiliną Makowcewą w wybitnej roli Raniewskiej, nie wymienię nikogo, gdyż brak choćby jednego nazwiska stałby się po prostu krzywdzący. Wasilinie Makowcewej po spektaklu składałem urodzinowe życzenia. Życzyłem jej, aby w prezencie urodzinowym miała okazję oglądać tak znakomity teatr, jaki ja miałem szansę zobaczyć tego wieczora. Wszystkim Wam życzę z serca tego samego, już teraz zazdroszcząc szczęśliwcom, którzy będą mieli okazję zobaczyć ten wybitny spektakl we wtorek 18 listopada na deskach Teatru Śląskiego w Katowicach.