Zawieście brunatne latarnie – o spektaklu “Tramwaj zwany pożądaniem” wg Williamsa w reż. Nikołaja Kolady z Teatru w Jekatierinburgu

444_8_3000_2000.JPG.600x500_q85

zdj. materiały prasowe teatru

Przed koszarami, przed wielką bramą
Stała latarnia i jeszcze stoi,
Tam chcemy się znów spotkać,
Przy latarni chcemy się zobaczyć

Z tekstu piosenki Lili Marleen

Tramwaj zwany pożądaniem Tennessee Williamsa jest dramatem niezwykle wymagającym i trudnym do wystawienia. Dzieje się tak dlatego, że precyzyjnie napisana fabuła nie pozostawia zbyt wiele miejsca na autorską interpretację. Jeśli reżyser nie ma całościowego pomysłu na tę sztukę, spektakl niechybnie staje się inscenizacją tekstu . Papierkiem lakmusowym w Tramwaju są dla mnie zawsze dwa małe poboczne wątki. Wątek radia, które w scenie pokera doprowadza do wściekłości Stanleya i postać Kobiety sprzedającej kwiaty dla zmarłych. Jeśli spektakl jest naprawdę dobry, to i radio, i owa symboliczna postać pozwalają reżyserowi odcisnąć swoje piętno. Nikołaj Kolada tych okazji nie marnuje, co więcej czyni z nich ogniska swojej koncepcji, która to – trzeba przyznać – jest świeża i niespotykana.

W jekaterinburgskim przedstawieniu z radia płyną dźwięki słynnego frontowego przeboju żołnierzy niemieckich Llili Marleen oraz fragment musicalu Die Frau meiner Träume z Mariką Rökk, gwiazdą niemieckiej wytwórni filmowej UFA i ulubioną aktorką Hitlera. W zachowanym nagraniu video Marika Rökk ma na sobie brunatne boa i kwiaty tegoż koloru w koszyku. Postać Kobiety Sprzedającej Cmentarne Kwiaty została zamieniona tu przez Koladę w starego gwiżdżącego Indianina, który ciągle czatuje wokół domu Kowalskich, spajając ich świat z konwencją spektaklu. Taki a nie inny dobór muzyki w połączeniu z nagością i zwierzęcym zachowaniem Stanleya oraz jego kolegów grających w pokera nie pozostawiają złudzeń co do tematu przedstawienia.

A jest nim rodzący się faszyzm. Właściwie nie rodzący się a młody, zdrowy i okrzepły. Okrzepły na tyle, żeby wyciągnąć rękę po swoją pierwszą ofiarę, bo mieszkanie Kowalskich to laboratorium zła. Zła, które w ukryciu i przemilczeniu pączkuje niczym drożdże. O tym jest też między innymi Biała wstążka Michaela Haneke. W takim kontekście historia Blanche Du Bois jawi się tu wyjątkowo złowrogo i tragicznie. W finale Blanche – nieco inaczej niż w samym dramacie Williamsa – jest wyprowadzana przez oschłego doktora i obojętną pielęgniarkę. Ich rutynowe i mechaniczne działania pozwalają Blanche odzyskać równowagę i wyjść na spotkanie śmierci, której porażający gwizd rozbrzmiewa pośród ciszy tej sceny. Gwizd wydobywający się z ust starego Indianina. Blanche znika a na scenie pozostają latarnie z piosenki Lili Marleen i pusta, otwarta walizka z porozrzucanymi rzeczami Blanche. Obraz na długo zapadający w pamięć – zwłaszcza w miejscu odległym o dwa kilometry od Umschlagplatz, na którym w czasie II wojny światowej każdego dnia leżały setki walizek z porozrzucanymi rzeczami, podczas gdy ich właściciele stali stłoczeni w wagonach, wsłuchując się w gwizd lokomotywy, wiozącej ich do Treblinki.

Konwencja amerykańskiego kiczu, w którą spowity jest spektakl Kolady podkreśla miałkość, powierzchowność i absurdalność świata. Świata, w którym ludzie zatracający się w wiecznym karnawale – swoistej mieszance konsumpcji i pożądania – nie zwracają uwagi na brunatne, trujące rydze, które wyrastają okazale w ich sercach, ich domach czy ich sąsiedztwie. Te historie dzieją się wszędzie – w Nowym Orleanie, Jekaterinburgu, Warszawie – a my odklejamy się od rzeczywistości, żeby szukać magii, będącej jedynym i ostatecznym antidotum na toczącego nas raka samotności. Nie zauważamy, iż zło nie tylko się urodziło, ale też okrzepło i zaczyna wyciągać swe macki w naszym kierunku. Gdy zasłona spada nam z oczu – jest już za późno. Tak się właśnie dzieje w domu Kowalskich. Gdy Blanche przybywa do domu siostry, jej szwagier Stanley – w brunatnym garniturze i w specyficznie opuszczonych na spodnie szelkach – jest już gotów do konfrontacji ze światem. Na ofiarę wybiera sobie właśnie Blanche. Oleg Jagodin w roli Stanleya jest świetny. Sztywny w postawie, mechaniczny w gestach. Mówi cicho, szybko, bez intonacji, szybko też działa. Jego oszczędne w emocjach i konkretne działania przywołują w pamięci obrazy obozowych oprawców. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam bohatera książki Kazimierza Moczarskiego Rozmowy z katem.

Blanche, będąca całkowitym przeciwieństwem Stanleya, idealnie nadaje się na ofiarę. Jest właściwie od początku skazana na śmierć. Zagubiona i wrażliwa, ze strachu przed samotnością zaczyna oddawać się pożądaniu i topić smutki w alkoholu. Gdy jej sytuacja staje się skrajnie beznadziejna, przyjeżdża szukać pomocy u siostry. Tu czeka ją jednak przerażająca niespodzianka. Irina Jermołowa jest w tej roli fenomenalna. Jej Blanche jest na początku wrażliwa, subtelna, pełna kultury i wdzięku. Piękna jak stare przedwojenne gwiazdy Hollywoodu. Gdy śpiewa Lili Marleen, przez chwilę staje się Marleną Dietrich. Przed koszarami, przed wielką bramą, stała latarnia i jeszcze stoi słowa piosenki muszą sprawiać jej przykrość, wszak cierpi na światłowstręt. Ciągle musi uciekać przed światłem. Światło ją zabija. Zabija jej złudzenia, jej piękno, jej dobro. Wszystko to, co ma, co pozwala jej żyć i co stanowi o jej wyjątkowości. Blanche próbuje to wszystko ofiarować Mitchowi. Gdy ten otwiera się na jej dar i go przyjmuje, między nimi pojawia się magia. W tej magii – pojawia się płomień – to on, w opozycji do światła, stanowi dla Blanche wartość najwyższą. Aktorstwo Jermołowej w tej scenie jest olśniewające, mieni się niczym brylant – od goryczy po nadzieję, od poczucia winy po przebaczenie, od desperacji po niewinność, od upodlenia po godność. Uderzenia w lampę, puentujące jej złamane życie, wyznaczają rytm nadchodzącego deszczu łez.

Lampa, którą Stanley gwałtownie zapala jej w twarz, najpierw sprowadzi torsje, potem otępienie, potem szaleństwo, a na końcu – śmierć. Kolada nie pozostawia nadziei. Brak reakcji Stelli, Eunice, cisza zapadająca w finale – nie pozostawiają złudzeń. Zło zwyciężyło. I triumfuje. Blanche, po swojej kwestii o uprzejmości nieznajomych, wychodzi i zapada ciemność. Jej płomień zgasł. Kolada nie pokazuje już Stelli, jej dziecka i jej decyzji. Nie ma po co. Decyzja została podjęta wcześniej przez bierność i milczenie, przez zaślepienie pożądaniem. Tramwaj zamienił się w pociąg i odjechał na północ. Przed wielką bramą stała latarnia i wciąż stoi. Nie chcemy się tam spotkać, nie chcemy się zobaczyć – zdaje się nam mówić w tym wielkim przedstawieniu Nikołaj Kolada.